Aktualności
 
„Nie potrafił być poważny”
 
16. marca 2014, 11:46
 
Najpierw okrzyknięto go wielkim talentem, później stawiano „krzyżyk”, a teraz wrócił do „żywych”. Dlaczego tak długo trwała droga Macieja Gostomskiego do ekstraklasy?
Kliknij na zdjęcie, aby je skomentowaćObecny bramkarz Lecha pierwsze kroki w futbolu stawiał w Cartusii Kartuzy. Zanim trafił do szkółki bramkarskiej w Szamotułach, „zahaczył” jeszcze o Kaszubię Kościerzyna. To tam właśnie został dostrzeżony przez wyszukiwacza bramkarskich talentów w naszym kraju Andrzeja Dawidziuka. Ich współpraca rozpoczęła się w 2004 roku. W trakcie swojego pobytu w Szamotułach miał okazję przebywać na stażach w kilku angielskich klubach - Manchesterze City, Boltonie Wanderers, Southampton oraz Fulham. Ten ostatni chciał mu nawet zaproponować podpisanie kontraktu, ale wtedy wspólnie z Dawidziukiem uznali, że na wyjazd na stałe do zagranicznego klubu jest jeszcze za wcześnie. - Dzisiaj już nie ma co gdybać, co by było gdyby… Wtedy trener przekonał mnie, że to nie jest najlepsze rozwiązanie. Pewnie miał zresztą rację - wspomina bramkarz Lecha.

Zamiast angielskiego Fulham, trafił najpierw do… Urana Trzebicz, a potem Sokoła Pniewy. Zresztą trafił to nie końca dobre słowo, bo tak naprawdę jeździł do tych klubów tylko na mecze, na co dzień dalej szkoląc się pod okiem Dawidziuka w Szamotułach. Jego talentem zainteresowała się Legia Warszawa, która wcześniej z Szamotuł ściągnęła przecież Łukasza Fabiańskiego. Przyjście „Fabiana” na Łazienkowską okazało się strzałem w dziesiątkę a Gostomski miał podążyć tym samym, przetartym już przez obecnego bramkarza Arsenalu, szlakiem. Nie mniej utalentowany, kilka lat młodszy od Fabiańskiego, miał w przyszłości zastąpić go w bramce Legii. Tak się jednak nie stało…

Pobyt w Legii był pasmem mniejszych lub większych rozczarowań dla Gostomskiego. Na początku wiadomo było, że szans na grę w zespole ze stolicy nie będzie miał praktycznie żadnych, bo w Warszawie jego konkurentem oprócz Fabiańskiego był także Jan Mucha. Zdecydowano się go wypożyczyć do drugoligowego wówczas Zagłębia Sosnowiec. W sezonie 2008/2009 w barwach sosnowiczan zagrał w 32 spotkaniach, spisując się bez zarzutu.

Po sezonie wrócił do Legii, gdzie zamiast „iść w górę”, jego kariera zaczęła się staczać po równi pochyłej. Wtedy też wydarzyła się historia, która miała bardzo duży wpływ na jego dalsze losy w warszawskim klubie. W październiku 2009 roku Gostomski został ukarany finansowo przez klub za „nieprofesjonalne zachowanie”. Co się za tym kryło? Po meczu ligowym z Jagiellonią Białystok, który legioniści przegrali 0:2, zespół spotkał się na imprezie w jednym z warszawskich lokali. Piłkarze bawili się do białego rana, a wśród nich Gostomski. Niestety, po opuszczeniu lokalu, Gostomski wdał się w kłótnię z mieszkańcem pobliskich bloków, zakłócając w ten sposób ciszę nocną. W prasie ukazały się zdjęcia młodego bramkarza, rzucającego… ananasem w okna człowieka, który zwracał uwagę głośno zachowującym się piłkarzom. Echa tej sprawy dotarły nazajutrz do klubu a ten ukarał Gostomskiego utratą tygodniowej pensji. - Zostałem zaszufladkowany jako imprezowicz, co nie miało żadnego związku z prawdą. Na palcach jednej ręki można policzyć imprezy, w których uczestniczyłem w trakcie pobytu w Warszawie - mówi Gostomski.

Od tej pory było już tylko gorzej. Wkrótce w Legii zmienił się trener. Jana Urbana zastąpił Stefan Białas. Na jednym z treningów Gostomski podpadł nowemu szkoleniowcowi, nie stosując się do jego poleceń w czasie jednej z gierek treningowych. Za karę został zesłany na tydzień do zespołu Młodej Ekstraklasy. Co prawda potem został przywrócony do kadry pierwszego zespołu, ale w Legii tak naprawdę postawiono na nim „krzyżyk”. Stało się jasne, że musi szukać sobie innego zespołu. - On wtedy nie był gotowy, żeby zaistnieć w takim klubie jak Legia. Nie sportowo, ale mentalnie. Maciek to typ lekkoducha, a tam wymagano od niego poważnego podejścia. A on nie potrafił być poważny - ocenia trener Dawidziuk.

Początkowo wydawało się, że może zakotwiczyć w Arce Gdynia, gdzie trafił na testy. Miał trafić do klubu z Trójmiasta w rozliczeniu za napastnika Joela Tshibambę, którego Legia chciała mieć u siebie. Do transferu piłkarza z Konga na Łazienkowską ostatecznie nie doszło. W związku z tym sprawa gry Gostomskiego w Arce stała się nieaktualna. W Legii go już jednak nikt nie chciał, w związku z tym oddano go bez żalu do Odry Wodzisław, która wówczas występowała w pierwszej lidze.

W Odrze wytrzymał jednak tylko przez pół roku. Klub spod czeskiej granicy przeżywał poważne problemy finansowe i Gostomski, chcąc nie chcąc, zmuszony był do rozwiązania kontraktu. Wtedy wydawało się, że to już jego koniec przygody z poważnym futbolem. Trafił do drugoligowego Bałtyku Gdynia, ale grę w piłkę łączył z pracą w firmie budowlanej ojca. Następnym przystankiem była, także drugoligowa Bytovia Bytów. Tutaj zaczął powoli się odradzać. Razem z kolegami z zespołu walczył o awans do I ligi. W czerwcu 2013 roku nie zdecydował się jednak na przedłużenie kontraktu z Bytovią.

Postanowił jeszcze raz spróbować szczęścia na najwyższym szczeblu rozgrywkowym w Polsce. Najpierw starał się „załapać” w Lechii Gdańsk, ale sztab szkoleniowy klubu z Trójmiasta bardzo szybko mu podziękował, uznając za nieprzydatnego. Wtedy po raz kolejny rękę wyciągnął do niego Andrzej Dawidziuk. Przekonał działaczy Lecha, że warto podpisać z nim kontrakt, mimo że nie było to łatwe zadanie. - Najpierw trzeba było przekonać prezesa, że warto go ściągnąć do Poznania. Bo tak naprawdę rzadko kto wierzył, że Maciek może w Lechu zaistnieć. Brałem na siebie dużą odpowiedzialność, ale wiedziałem, że sobie poradzi - mówi Dawidziuk.

Początkowo w Poznaniu nikt nie patrzył na niego jako na bramkarza, który w przyszłości wskoczy na dłużej do bramki Lecha. Podpisano z nim roczny kontrakt i został rezerwowym Krzysztofa Kotorowskiego. Jesienią jednak zespołowi z Poznania szło jak po grudzie i w pewnym momencie trener Mariusz Rumak zdecydował się na zmiany. Między innymi postawił na Gostomskiego. W swoim debiucie w barwach „Kolejorza”, zachował czyste konto w Gliwicach, w meczu z miejscowym Piastem. Od tej pory do dzisiaj ma niekwestionowane miejsce w bramce poznańskiego zespołu. - Jesień miał bardzo udaną. Ale wiosną skuteczność jego interwencji spadła. To prawda, że obrońcy Lecha w większości przypadków mu nie pomagają w utrzymaniu jej na wyższym poziomie, ale w końcu ktoś może zacząć i do niego mieć pretensje o tracone gole. W końcu ktoś tą defensywą przecież kieruje - twierdzi trener Dawidziuk.
 
 
 
powrót » do góry » drukuj wyślij link komentarze (0) dodaj komentarz
 
 
Przeczytaj również zamknij okno